Tak jak i w całej Azji, tak i podróż po Chinach jest zasadniczo podróżą
kulinarną. Dieta więc na bok i zwiedzamy lokalne restauracje i stragany z żywnością.
Różnorodność jedzenie w dzielnicach streetfood’u zniewala.
Jest to coś czego Europa jeszcze długo nie dogoni. Problem polega na tym, że
nie umiejąc się porozumieć co jakiś czas trafiamy na dania seczuańskie. Nie są
niesmaczne, ale wymagają dużej ilości jogurtu, żeby zacząć oddychać po posiłku.
Żaden inny płyn nie gasi pragnienia. No i oczywiście dla miłośników mocnych
wrażeń zawsze dostępna jest smażona szarańcza, skorpiony i żaby.
Oczywiście, jak na stragany przystało, równie ważne co jedzenie jest forma produkcji jak i wygląd sprzedawcy. Tu też Europa jeszcze wiele się może nauczyć.
Już od czasów starożytnych wiadomo, że im gorsze jedzenie
tym potężniejsza armia. Dlatego Brytyjczycy zbudowali imperium – wszyscy wyruszali na wyprawy, żeby wreszcie
zjeść coś co ma smak. Chińczycy przyjęli inną formę kolonizacji. Oni poczekali,
aż się ich zaprosi. No bo przecież jak żyć, gdy nie ma pod domem chińskiej knajpki?
Chińczycy kochają jeść. W Pekinie co druga knajpka serwuje
„kaczkę po pekińsku, najlepszą w mieście”. Kaczka po pekińsku jest zamarynowana
w miodzie, upieczona i pokrojona na malutkie paseczki. Można ją jeść samą
maczając w cukrze lub balsamicznym sosie, jako wkładkę do bułeczki albo zawiniętą
jak burrito w cienki ryżowy naleśnik. W pozostałych lokalach dostaniecie pierożki
Bao, Dim-Sum, Won-Ton, dowolne mięso i warzywa posiekane i usmażone z dowolnym
sosem, ramen (w tutejszej wersji Lam-Kien) oraz inne gęste zupy z wkładką,
kluski i wszystko co dało się nabić na patyk i grilować. Uwaga alergicy! Każda
potrawa w Chinach jest smażona albo przynajmniej ma dodatek oleju arachidowego.
Jeśli ktoś jest uczulony na fistaszki ma niewielkie szanse przeżycia kontaktu z
tą kuchnią.
Jeśli Chińczyk chce was ugościć to jest impreza jak na
imieninach u cioci. Stoły się uginają od jedzenia. Na szczęście środek stołu się
kręci, więc jest łatwiej dostać do interesujących Cię potraw. Gospodarz stoi i
popędza, żeby jeść szybciej, bo następne talerze wjeżdżają. A jeśli zjesz
wszystko to jest bardzo przerażony i biegnie z dokładką. Jak nie zjesz to jest
przerażony, że Ci nie smakuje i biegnie po inną potrawę. Taka forma posiłku nie
może się dobrze skończyć. Na szczęście podają tez wódkę ryżową z okrzykiem „Kam-pei”
czyli do dna. Lekko słodka w posmaku, jak anyżówka pomaga przetrawić wszystko
co zjedliśmy. Ilość jedzenia, która zostaje i się marnuje jest niewiarygodna.
Nie mam pojęcia co się z nim dalej robi.
W zwykłych restauracjach jest już trochę lepiej. Dość szybko
się nauczyliśmy, że na naszą rodzinę zamawia się dwa dania (zawsze są serwowane
do podziału) i 2-3 porcje ryżu. Menu na szczęście jest w formie obrazkowej, więc
wystarczy pokazać właściwe zdjęcie. Za każdym razem zamawiając zieloną herbatę
po posiłku powodowałam lekki popłoch wśród kelnerek. Czasem udało im się zdobyć
czarną lub chryzantemową czasem oolong, nigdy zielonej. Być może jest to równie duże faux pas jak
zamówienie we Włoszech caffe latte do obiadu.
Obowiązkowym punktem kulinarnym są bułeczki na parze czyli Dim-Sum. Nadzienie jest zawsze niespodzianką dla nas. Mogą być słone: mięsne, rybne, warzywne lub słodkie: z kremem budyniowym, czerwoną fasolą albo czekoladą. Do słonych podają zupę – formę kleiku ryżowego. Serwowany kleik jest bez smaku więc należy użyć wszystkiego co stoi na stole, aby ten stan zmienić.
Obowiązkowym punktem kulinarnym są bułeczki na parze czyli Dim-Sum. Nadzienie jest zawsze niespodzianką dla nas. Mogą być słone: mięsne, rybne, warzywne lub słodkie: z kremem budyniowym, czerwoną fasolą albo czekoladą. Do słonych podają zupę – formę kleiku ryżowego. Serwowany kleik jest bez smaku więc należy użyć wszystkiego co stoi na stole, aby ten stan zmienić.
Komentarze
Prześlij komentarz