Motywem przewodnim wyjazdu było poznanie Samów czyli lokalnych eskimosów.
Tomek znalazł małe rodzinne rancho, na którym mogliśmy sprawdzić jak to jest, gdy jesteś koczownikiem na północy.
Przyjechaliśmy o zachodzie słońca. Gospodarz zaprosił nas do domu - w większości nie mieszkają już w jurtach, ale wciąz mają je rozstawione wokół domu. Pierwszą atrakcją była sanna z reniferami.
Renifery bardziej przypominają charakterem krowy niż konie. Niewysokie, powolne, silne i płochliwe. Bez problemu dały się dzieciom zaprowadzić i przypiąć do sań. Owineliśmy się w skóry reniferów i ruszyliśmy. Uwaga - skóry śmierdzą!
Pamiętając emocje z sanny z husky byłam mocno zawiedziona tempem. Renifery poruszają się jak korek na Alejach, za to potrafią pokonać w ciągu dnia 60 km ciągnąc sanie z obciążeniem ponad 300kg. Tempo gwarantowało, że zdjęcia nie są ruszone, ale biały zadek renifera nie wygląda fotogenicznie. Po pół godzinie cała ekipa była zmarznięta i gotowa do powrotu. Kolejną atrakcją było karmienie młodych cielaków. Pewnie łatwiej wsypać jedzenie do paśnika, ale jak przyjechała ekipa z miasta to dostała wiadro z karmą i niech się męczą. Trochę jak dojenie byka w szkole rolniczej - i byk zadowolony i praktykanci mają zajęcie. Zostaliśmy zdeptani, wytrykani i opluci, za to dziecko szczęśliwe.
Zmarznięci i mocno głodni schowaliśmy się do namiotu, gdzie gospodyni uraczyła nas potrawką z renifera. Ewa ogłosiła, że jednorożców nie jada co spowodowało lekki zamęt, ale udało się zdobyć resztkę rosołu. Potrawka była w wersji "na bogato", czyli z warzywami. Ogólnie Samowie na śniadanie, obiad i kolację jedzą renifery - wege jest przereklamowane i serwowane tylko z okazji wielkich świąt.
Podczas posiłku miałam okazję podziwiać lokalne stroje. Teoria cebuli się sprawdza. Zestaw składa się z 2 warstw ciuchów wełnianych i skóry bądź futra na wierzchu, wszystko pięknie haftowane. Hafty są jak krój szkockiej kraty, każda wioska ma swój unikalny. Męzczyźni noszą skórzany pas nabijany kutymi medalionami, który dostają na 7 urodziny. Co roku dokładają do niego po jednym medalionie. Nie zauważyłam szczególnie otyłych ale jest to jakaś forma na przystosowanie się do rozrostu ciała. Gdy się żenią zamieniają okrągle medaliony na kwadratowe. Kobiety noszą chusty spięte pięknymi broszami. Opowieść o tych broszach wyciskała łzy z naszego gospodarza ponieważ wiąże się z rytuałem ślubnym, do którego właśnie się przygotwuje.
Otóż co może zrobić młody koczownik, gdy chce poznać dziewczynę? W okolicy większość przedstawicielek płci żeńskiej jest albo z rodziny albo ma futro. Trzeba się wybrać do miasta na łowy. Ale to nie takie proste. Trzeba mieć ważny powód. Najlepszym powodem jest msza w niedzielę. Dzięki temu mają 100% praktykującej religijnie młodzieży. Każdy odstrzelony jak szczur na otwarcie kanału pędzi w niedzielę do kościoła, żeby zdążyć na mszę a po mszy spotkać się z towarzystwem w salce przy kościele.
Ale znalezienie partnerki to dopiero początek. Żeby oświadczyć się dziewczynie trzeba mieć własnoręcznie wytresowanego renifera. Ponieważ szkolenie trwa około 4 lat lepiej zacząć od zorganizowania renifera a dopiero potem szukać dziewczyny - nie każda jest chętna tyle czekać. No ale załóżmy, że mamy dziewczynę i renifera - co dalej? Zaprzęgasz sanie, zapraszasz rodziców, rodzeństwo, dziadków, wujków, pociotków i każdego krewnego jakiego spotkasz i jedziecie pod namiot/dom dziewczyny. Objeżdzacie namiot dookoła 3 razy i parkujecie przed domem. Jeśli dziewczyna wyjdzie i odepnie renifera od sań to znaczy, że przyjęła oświadczyny. Od tej chwili mężczyzna i renifer są jej. Na pytanie co robią ci, którzy nie mają reniferów odpowiedź była, że robią to samo tylko samochodem a dziewczyna zabiera kluczyki. Na tym nie kończą się wydatki narzeczonego. Musi uzbierać na posag dla panny czyli komplet 13 srebrnych broszy do sukni ślubnej. Potem musi zapłacić za wesele, na które zapraszane są całe wsie - minimum 500 osób. Wesele trwa 3 dni. Ostatnie wesele w wiosce naszych gospodarzy zgromadziło 5000 gości. Mogłabym tam córki za mąż wydawać - pan młody płaci.
Po kolacji siedzieliśmy przed namiotem podziwiając zorzę. Gospodarz śpiewał nam joik czyli tradycyjne pieśni bez słów - po naszemu jojczenie. A potem pora do snu. Zdecydowaliśmy się na wrażenia extremalne czyli nocleg w jurcie. Wbrew pozorom było cieplutko. Na ziemi mieliśmy ułożone posłanie z desek, materaca i skór renifera, dostaliśmy ciepłe śpiwory a namiot ogrzewał piecyk, na którym gotowała się woda na herbatę. Jeśli pilnujesz, żeby ogień nie zgasł to warunki komfortowe. Rankiem obejrzeliśmy resztę farmy. Jest tam kilkaset reniferów hodowanych na mięso i futra i kilkanaście wytrenowanych do ciągnięcia sań. Przeszliśmy też gruntowny kurs łapania reniferów na lasso - co wymaga więcej wysiłku niż można się spodziewać.
Postaram się w wolnej chwili wrzucić więcej zdjęc a na razie link do kolekcji Tomka https://www.flickr.com/photos/twykowski/albums/72157687782037550
Tomek znalazł małe rodzinne rancho, na którym mogliśmy sprawdzić jak to jest, gdy jesteś koczownikiem na północy.
Przyjechaliśmy o zachodzie słońca. Gospodarz zaprosił nas do domu - w większości nie mieszkają już w jurtach, ale wciąz mają je rozstawione wokół domu. Pierwszą atrakcją była sanna z reniferami.
Renifery bardziej przypominają charakterem krowy niż konie. Niewysokie, powolne, silne i płochliwe. Bez problemu dały się dzieciom zaprowadzić i przypiąć do sań. Owineliśmy się w skóry reniferów i ruszyliśmy. Uwaga - skóry śmierdzą!
Pamiętając emocje z sanny z husky byłam mocno zawiedziona tempem. Renifery poruszają się jak korek na Alejach, za to potrafią pokonać w ciągu dnia 60 km ciągnąc sanie z obciążeniem ponad 300kg. Tempo gwarantowało, że zdjęcia nie są ruszone, ale biały zadek renifera nie wygląda fotogenicznie. Po pół godzinie cała ekipa była zmarznięta i gotowa do powrotu. Kolejną atrakcją było karmienie młodych cielaków. Pewnie łatwiej wsypać jedzenie do paśnika, ale jak przyjechała ekipa z miasta to dostała wiadro z karmą i niech się męczą. Trochę jak dojenie byka w szkole rolniczej - i byk zadowolony i praktykanci mają zajęcie. Zostaliśmy zdeptani, wytrykani i opluci, za to dziecko szczęśliwe.
Zmarznięci i mocno głodni schowaliśmy się do namiotu, gdzie gospodyni uraczyła nas potrawką z renifera. Ewa ogłosiła, że jednorożców nie jada co spowodowało lekki zamęt, ale udało się zdobyć resztkę rosołu. Potrawka była w wersji "na bogato", czyli z warzywami. Ogólnie Samowie na śniadanie, obiad i kolację jedzą renifery - wege jest przereklamowane i serwowane tylko z okazji wielkich świąt.
Podczas posiłku miałam okazję podziwiać lokalne stroje. Teoria cebuli się sprawdza. Zestaw składa się z 2 warstw ciuchów wełnianych i skóry bądź futra na wierzchu, wszystko pięknie haftowane. Hafty są jak krój szkockiej kraty, każda wioska ma swój unikalny. Męzczyźni noszą skórzany pas nabijany kutymi medalionami, który dostają na 7 urodziny. Co roku dokładają do niego po jednym medalionie. Nie zauważyłam szczególnie otyłych ale jest to jakaś forma na przystosowanie się do rozrostu ciała. Gdy się żenią zamieniają okrągle medaliony na kwadratowe. Kobiety noszą chusty spięte pięknymi broszami. Opowieść o tych broszach wyciskała łzy z naszego gospodarza ponieważ wiąże się z rytuałem ślubnym, do którego właśnie się przygotwuje.
Otóż co może zrobić młody koczownik, gdy chce poznać dziewczynę? W okolicy większość przedstawicielek płci żeńskiej jest albo z rodziny albo ma futro. Trzeba się wybrać do miasta na łowy. Ale to nie takie proste. Trzeba mieć ważny powód. Najlepszym powodem jest msza w niedzielę. Dzięki temu mają 100% praktykującej religijnie młodzieży. Każdy odstrzelony jak szczur na otwarcie kanału pędzi w niedzielę do kościoła, żeby zdążyć na mszę a po mszy spotkać się z towarzystwem w salce przy kościele.
Ale znalezienie partnerki to dopiero początek. Żeby oświadczyć się dziewczynie trzeba mieć własnoręcznie wytresowanego renifera. Ponieważ szkolenie trwa około 4 lat lepiej zacząć od zorganizowania renifera a dopiero potem szukać dziewczyny - nie każda jest chętna tyle czekać. No ale załóżmy, że mamy dziewczynę i renifera - co dalej? Zaprzęgasz sanie, zapraszasz rodziców, rodzeństwo, dziadków, wujków, pociotków i każdego krewnego jakiego spotkasz i jedziecie pod namiot/dom dziewczyny. Objeżdzacie namiot dookoła 3 razy i parkujecie przed domem. Jeśli dziewczyna wyjdzie i odepnie renifera od sań to znaczy, że przyjęła oświadczyny. Od tej chwili mężczyzna i renifer są jej. Na pytanie co robią ci, którzy nie mają reniferów odpowiedź była, że robią to samo tylko samochodem a dziewczyna zabiera kluczyki. Na tym nie kończą się wydatki narzeczonego. Musi uzbierać na posag dla panny czyli komplet 13 srebrnych broszy do sukni ślubnej. Potem musi zapłacić za wesele, na które zapraszane są całe wsie - minimum 500 osób. Wesele trwa 3 dni. Ostatnie wesele w wiosce naszych gospodarzy zgromadziło 5000 gości. Mogłabym tam córki za mąż wydawać - pan młody płaci.
Po kolacji siedzieliśmy przed namiotem podziwiając zorzę. Gospodarz śpiewał nam joik czyli tradycyjne pieśni bez słów - po naszemu jojczenie. A potem pora do snu. Zdecydowaliśmy się na wrażenia extremalne czyli nocleg w jurcie. Wbrew pozorom było cieplutko. Na ziemi mieliśmy ułożone posłanie z desek, materaca i skór renifera, dostaliśmy ciepłe śpiwory a namiot ogrzewał piecyk, na którym gotowała się woda na herbatę. Jeśli pilnujesz, żeby ogień nie zgasł to warunki komfortowe. Rankiem obejrzeliśmy resztę farmy. Jest tam kilkaset reniferów hodowanych na mięso i futra i kilkanaście wytrenowanych do ciągnięcia sań. Przeszliśmy też gruntowny kurs łapania reniferów na lasso - co wymaga więcej wysiłku niż można się spodziewać.
Postaram się w wolnej chwili wrzucić więcej zdjęc a na razie link do kolekcji Tomka https://www.flickr.com/photos/twykowski/albums/72157687782037550
Komentarze
Prześlij komentarz