W ostatnich miesiącach promowany jest social distancing, dlatego postanowiliśmy wprowadzić go w życie i ruszyć tam gdzie sygnał niedociera. W ten sposób spędziliśmy tydzień w parkach narodowych Tanzanii.
Dzień 1. Arusha - Jezioro Manyara.
Latem jezioro jest słone, ale teraz napadało tyle wody, że stało się słodkie. Z tego powodu flamingi się wyniosły na bagna, lwy wybrały wyższe drzewa a znad wody wystają tylko żyrafy. Na dzień dobry jeszcze zanim wjechaliśmy do parku zostaliśmy okradzeni przez koczkodany (na szczęście straciliśmy tylko drugie śniadanie a nie paszporty). Ponieważ to nasz pierwszy dzień safari zatrzymujemy krzycząc z zachwytu przy każdym stworzeniu, więc poruszamy się z niewielką prędkością. Zwierząt zatrzęsienie. Polujemy na surykatki, koniecznie chcemy zobaczyć „podbieg-niuch-wzdryg”. Wieczór gwarantuje nam dodatkowe przygody, bo udaje się pomylić kempingi. Szkoda, bo ten do którego trafiliśmy był wyjątkowo luksusowy. Gdy sprawa się wyjaśnia udaje nam się w połowie obiadu przekwaterować na drugą stronę jeziora. Ten kemping zostawia nas w stanie jeszcze większego zdziwienia, ponieważ wysoki poziom wody w jeziorze zagwarantował atrakcje dobrze znane mieszkańcom Krakowa, którzy budują się na terenach zalewowych. Restauracja aktualnie jest na środku jeziora z dostępem po wale powodziowym, łazienki pod wodą, na szczęście w naszym namiocie jest sucho. Do tego poruszać się po kempingu można tylko z ochroną, bo podobno można spotkać hipopotama. Wiary plotkom dajemy dopiero rano, gdy znajdujemy odciski ich stópek przed namiotem. Trochę jak w Kielcach – jak nie jesteś lokalesem, to lepiej się nie włóczyć samemu po zmroku.
Dzień 2. Jezioro Manyara - Ndutu
W drodze na sawannę trzeba pokonać przełęcz wysokości naszych Rys. Okoliczne góry mają ponad 3 tysiące metrów i są porośnięte lasami deszczowymi. Ilość kopytnych gwałtownie się zwiększa i cała okolica wygląda jak załadunek Arki Noego. Udaje nam się znaleźć odpowiedź na odwieczne pytanie czy zebra jest biała w czarne paski czy czarna w białe, ale o tym kiedy indziej. Teraz zatrzymujemy się tylko przy większych grupach zwierząt, czyli takich, które podpadałyby w Polsce pod nielegalne zgromadzenie. Udaje się również zobaczyć leoparda i dokładnie w tym miejscu psuje się nam samochód. Pomimo wielu prób wypchnięcia go musimy poczekać na pomoc, a tu natura i wypita woda domagają się swoich praw. Byłam w lekkim stresie znacząc terytorium leoparda, no ale teraz to ja jestem królową dżungli. Z jakiegoś powodu, na wyposażeniu LandCruisera nie ma kabli, więc odpalenie samochodu wymaga wymontowania akumulatora z drugiego auta. Uzbrojeni w poszerzoną definicję słowa „przygoda” przedzieramy się przez bagna do serca dżungli Ndutu. Przed obozem witają nas lwice z młodymi. Lew w suahili to Simba, idąc tym tropem na widok guźca krzyczymy „Pumba!” co lekko dziwi naszego przewodnika chociaż szybko podłapuje, ale po haśle „Rafiki” na widok pawiana wymiękł. Otóż Rafiki w suahili znaczy przyjaciel. Nie wierzcie Disneyowi. Wieczór kończymy przy ognisku w przerwie miedzy deszczami. W nocy zebry strasznie tupią pod oknem namiotu.
Dzień 3. Dżungla Ndutu
Wyruszamy o godzinie kiedy wstaje słońce (chociaż wschodu nie widać bo leje). Kilkaset metrów od obozu hieny i sępy obrabiają antylopę upolowaną w nocy przez lwice. W tym miejscu ponownie psuje się nam samochód. Wspomnienia z próby odpalenia samochodu na pych, gdy oganiasz się od hien - bezcenne. A przynajmniej mamy nadzieję, że niepowtarzalne. Ponownie kończy się na wymontowaniu akumulatora z drugiego auta. Trzymając kciuki, żeby silnik nie zgasł ponownie w kolejnym dziwnym miejscu udaje nam się zobaczyć skrzyżowanie lisa z nietoperzem o wdzięcznej nazwie otocjon wielkouchy, krzyżówkę myszy i sarny czyli antylopę dik-dik, młode słoniątka i wiele innych cudów. Poświęcamy dłuższy czas, żeby znaleźć geparda, ale niestety wciąż się przed nami chowa. Wieczorem oberwanie chmury zamienia strumyk przed obozem w rwącą rzekę. Oczywiście rozładowany akumulator dodatkowo zwiększa emocje przy jej przekraczaniu. Gwiazd, wschodu ani zachodu słońca nie widać spod ściany deszczu.
Rano kopiemy w zadek zebrę przed namiotem i wpadamy nosem w nogi żyrafy. Dwu i pół-tonowy Land Cruiser pomimo przepchania przez kilkadziesiąt metrów odmówił współpracy więc czekamy, aż ktoś nam dowiezie akumulator na wymianę. Nie jest to takie trywialne, bo sklepów w okolicy brak, a linie lotnicze odmówiły przewozu prądu w płynie. W południe udaje się przedostać do perły w koronie parków narodowych Tanzanii, czyli Serengeti. Serengeti oznacza w suahili bezkresną równinę i to dość dobrze oddaje charakter krajobrazu, bo przypomina Holandię, tylko wiatraków brak. Natomiast „Endless Serengeti Plain” to już masło maślane. Obserwujemy wielką migrację. Gnu migrują przeganiając ze sobą zebry z lewej strony drogi na prawą a potem z prawej na lewą w zależności od tego gdzie pada albo co akurat bykowi strzeli do łba. Ponad 1,5 mln bydła na wypasie galopującego po trawie zwala z nóg dosłownie i w przenośni. Rzeki są obficie zaludnione przez hipki a leopard pozuje nam do zdjęć. Tym razem nasz kemping znajduje się na końcu świata i obsługa nie widziała człowieka od tygodnia więc bardzo się cieszą na nasz widok. Niestety witają nas też stęsknione stada much tse-tse. Poziom kempingu - wypas. W namiocie nie tylko przedsionek i 2 osobne pokoje, ale też łazienka z dwoma prysznicami, cztero-daniowa kolacja przy świecach (wprawdzie antykomarowych) i dobrze zaopatrzony barek. Dziś wokół namiotu łażą antylopy.
Dzień 5. Środkowe Serengeti
Pobudka w środku nocy – czeka na nas niespodzianka, wyruszamy w podniebną podróż. Po drodze zaliczamy trochę nocnego safari i o wschodzie słońca meldujemy się w punkcie startowym. Pakujemy się do balonu i w drogę ponad Serengeti. Trawy w sercu Serengeti są bardzo wysokie co powoduje, że najlepiej widać słonie i żyrafy. Żebyśmy mogli podziwiać też mniejsze zwierzęta lecimy na dość niskiej wysokości. Z góry oglądamy lwice polujące na guźca. Niestety balon nie ma hamulców, więc nie dane nam było zobaczyć zakończenia łowów. Guziec wprawdzie zobaczył, ale też nie był zadowolony z wyniku. Na ziemi wita nas szampan z opowieścią o początkach baloniarstwa i śniadanie na sawannie. Szczególnie urzekła nas toaleta z widokiem na równinę, chociaż dzieci najbardziej zachwycone były tymczasowym dostępem do Internetu. Ogólnie dzień mija nam pod znakiem lwów. Włącznie z tym, że komplet młodych lwiątek umościł się pod naszym autem.
Dzień 6. Serengeti - Ngorongoro
Żegnamy się z Serengeti, ale na odchodnym przed nami kilka zakrętów rzeki wypełnionych po brzegi hipopotamami i flamingami. Na temat flamingów się nie wypowiadam, bo wstydu nie mają z tym kolorem, ale w hipopotamach odkryłam bratnią duszę. Wyjeżdżając z sawanny obserwujemy ciąg dalszy migracji. Dziś gnu migrują wzdłuż drogi ścigając się z naszym autem pewnie dlatego, że nas goni potężna burza. Na nocleg zatrzymujemy się na szczycie krateru. Na 2500 m npm jest trochę chłodniej. Zamiast namiotów śpimy w normalnych domkach kempingowych. Dodatkowo obsługa przerażona straszliwym chłodem (18°C) napaliła nam w piecu. Wieczorem przy ognisku oglądanie gwiazd i sączenie wina zakłóca nam mlaskanie bawoła.
Dzień 7. Wnętrze krateru Ngorongoro - Arusha
Ngorongoro jest przyczyną dlaczego okolica wygląda tak a nie inaczej. Kiedyś był górą rozmiaru Kilimandżaro, ale gdzieś 1-2 mln lat temu wybuchł i pokrył całą okolicę pyłem wulkanicznym. Z tego powodu Serengeti jest płaskie, żyzne i rzadko zadrzewione. Pod metrową warstwą wulkanicznej gleby jest lita skała. A krater sam w sobie się zapadł i w jego wnętrzu powstało jezioro, nad którym zamieszkały niezliczone ilości zwierząt. Bezkrwawo polowaliśmy na czarnego nosorożca – ostatniego z wielkiej piątki (5 zwierząt Afryki, które najtrudniej upolować pieszo), którego jeszcze nie widzieliśmy. W odróżnieniu od pozostałej czwórki, czyli lwa, leoparda, słonia i bawoła, które włażą człowiekowi przy każdej okazji pod nogi, nosorożec nie lubi, gdy podchodzi się blisko. Podczas naszego pościgu za nosorożcem zostaliśmy napadnięci najpierw przez pawiany (urwały antenę od radia i próbowały zeżreć zderzaki) a potem przez stado ptaków pod wodzą jastrzębia (wparowały do samochodu, dobrały się do naszego lunchu). Za to udało nam się zobaczyć coś na co nie liczyliśmy – nowonarodzone gnu. Na sawannie młode pojawiają się dopiero pod koniec lutego, ale ponieważ wewnątrz krateru jest nieco inny klimat rozpoczął się już sezon porodów zebr, antylop i szakali. Oczywiście nosorożce też udało się zobaczyć, ale były szare, bo wytaplały się w błocie. I w ten sposób po tygodniu zobaczyliśmy ponownie asfalt i wróciliśmy do Arushy.
O zwierzętach Tanzanii będzie więcej w osobnej historii.
Komentarze
Prześlij komentarz