Miss California czyli Yosemite zostało zdeklasowane przez
Miss Utah, ale po kolei.
Już po przekroczeniu granicy stanów widać różnicę. Wyjeżdżając z Nevady przez Arizonę giną ze stacji benzynowych jednoręcy bandyci, a wjeżdżając do Utah pojawiają się indiańskie totemy.
Z lekkim opóźnieniem, czyli w południe, dotarliśmy do Zion. Wjazd rodem z westernu. Przy drodze tipi i wagoon’y, każdy motel stylizowany na dziki zachód i wszędzie konie. No po prostu raj.
Burza, która przetoczyła się przez Nevadę zatrzymała się w Utah, więc lało przez poprzednie 3 dni. To, do spółki z zimowymi opadami śniegu, spowodowało, że większość szlaków w Zion została zamknięta co niezwykle ucieszyło nasze dzieci. Dla mieszkańców spory szok, bo od dekady panuje susza – widać ją było po poziomie wody na tamie Hoovera. Zion jest wąskim kanionem strumienia Virgin otoczonym pionowymi skałami. To prawdziwy raj dla miłośników wspinaczki. Dotarcie na szczyt kanionu zajmuje 2-3 dni. Aktualnie jednak ściany były puste bo deszcz zmył większość amatorów tego sportu. Drogi wiodące w górę zmieniły się w rwące potoki albo zostały zasypane przez lawiny błotne. Zamiast wielogodzinnej wspinaczki na grań pozostało nam zrobić kilka krótkich szlaków wzdłuż dna doliny. Ale nawet z takiej perspektywy góry robią wrażenie. Zwłaszcza, że zakończyliśmy wędrówkę na przysmakach domowej kuchni i „ho-made pie”.
Wyjeżdzająć z Zion przebiliśmy się jeszcze przez stado bizonów i jeleni i byliśmy gotowi do zwiedzania Bryce Canyon. Przyznam szczerze, że wcześniej nie słyszałam o tym parku narodowym. Nie ma takiej renomy jak Grand Canyon czy Yellowstone a powinien. Jest magiczny. Zeszliśmy wśród czerwonych gigantów na sam dół kanionu, przedarliśmy się na drugi koniec szlakiem „Peekaboo” (czyli po polsku "A ku ku") i wróciliśmy wzdłuż krawędzi. Wyczerpani i brudni, ale szczęśliwi. Za to wypraw konnych po kanionie raczej nie polecam chociaż jest sporo ofert i ceny dość przystępne. Szlaki konne są wąskie i strome, wycieczki ruszają dość często w grupach po 30 koni (i mułów), z czego spora część jeźdźców siedzi pierwszy raz w siodle. Nietrudno się domyślić, że powoduje to zator jak na krakowskich alejach w godzinach szczytu i to przy wszystkich remontach. Walory dźwiękowe i zapachowe też porównywalne. Przez dobry kwadrans kibicowaliśmy jednej z wycieczek próbującej pokonać zakręt.
Trzeba pamiętać, że Bryce Canyon to jednak trochę wyżej niż Rysy. W nocy temperatura dobrze poniżej zera, w dzień na słońcu upał, ale w cieniu ledwie 10 stopni. Nasz gospodarz stwierdził, że wiosna przyjdzie do nich dopiero w czerwcu. Za to lato skończy się w sierpniu. Trochę jak w Kanadzie.
Już po przekroczeniu granicy stanów widać różnicę. Wyjeżdżając z Nevady przez Arizonę giną ze stacji benzynowych jednoręcy bandyci, a wjeżdżając do Utah pojawiają się indiańskie totemy.
Z lekkim opóźnieniem, czyli w południe, dotarliśmy do Zion. Wjazd rodem z westernu. Przy drodze tipi i wagoon’y, każdy motel stylizowany na dziki zachód i wszędzie konie. No po prostu raj.
Burza, która przetoczyła się przez Nevadę zatrzymała się w Utah, więc lało przez poprzednie 3 dni. To, do spółki z zimowymi opadami śniegu, spowodowało, że większość szlaków w Zion została zamknięta co niezwykle ucieszyło nasze dzieci. Dla mieszkańców spory szok, bo od dekady panuje susza – widać ją było po poziomie wody na tamie Hoovera. Zion jest wąskim kanionem strumienia Virgin otoczonym pionowymi skałami. To prawdziwy raj dla miłośników wspinaczki. Dotarcie na szczyt kanionu zajmuje 2-3 dni. Aktualnie jednak ściany były puste bo deszcz zmył większość amatorów tego sportu. Drogi wiodące w górę zmieniły się w rwące potoki albo zostały zasypane przez lawiny błotne. Zamiast wielogodzinnej wspinaczki na grań pozostało nam zrobić kilka krótkich szlaków wzdłuż dna doliny. Ale nawet z takiej perspektywy góry robią wrażenie. Zwłaszcza, że zakończyliśmy wędrówkę na przysmakach domowej kuchni i „ho-made pie”.
Wyjeżdzająć z Zion przebiliśmy się jeszcze przez stado bizonów i jeleni i byliśmy gotowi do zwiedzania Bryce Canyon. Przyznam szczerze, że wcześniej nie słyszałam o tym parku narodowym. Nie ma takiej renomy jak Grand Canyon czy Yellowstone a powinien. Jest magiczny. Zeszliśmy wśród czerwonych gigantów na sam dół kanionu, przedarliśmy się na drugi koniec szlakiem „Peekaboo” (czyli po polsku "A ku ku") i wróciliśmy wzdłuż krawędzi. Wyczerpani i brudni, ale szczęśliwi. Za to wypraw konnych po kanionie raczej nie polecam chociaż jest sporo ofert i ceny dość przystępne. Szlaki konne są wąskie i strome, wycieczki ruszają dość często w grupach po 30 koni (i mułów), z czego spora część jeźdźców siedzi pierwszy raz w siodle. Nietrudno się domyślić, że powoduje to zator jak na krakowskich alejach w godzinach szczytu i to przy wszystkich remontach. Walory dźwiękowe i zapachowe też porównywalne. Przez dobry kwadrans kibicowaliśmy jednej z wycieczek próbującej pokonać zakręt.
Trzeba pamiętać, że Bryce Canyon to jednak trochę wyżej niż Rysy. W nocy temperatura dobrze poniżej zera, w dzień na słońcu upał, ale w cieniu ledwie 10 stopni. Nasz gospodarz stwierdził, że wiosna przyjdzie do nich dopiero w czerwcu. Za to lato skończy się w sierpniu. Trochę jak w Kanadzie.
Komentarze
Prześlij komentarz