Po tych przeżyciach wybraliśmy się na spacer (po krakowsku „na
nogach” a po warszawsku „piechotą”). Niewiele lepiej. Chodniki za wąskie nawet
na jedną osobę, wyłożone śliskimi kocimi łbami, a wszystko z kątem nachylenia
45 stopni. Jeden nierozważny krok i turlikasz się w dół. Na szczęście szybko
złapie Cię sprzedawca okularów, pizzy albo marihuany.
Dnia drugiego postanowiliśmy skorzystać z transportu
publicznego. Do wyboru są tramwaje, autobusy, metro, pociągi, windy oraz promy.
Zakupiliśmy bilet dzienny i w drogę. To znaczy na przystanek. A na nim dziki
tłum. Grupa japońskich turystów zdradza objawy krańcowego zaniepokojenia – tramwaj
spóźniony już 5 min. Wiadomo, w Tokio kierowca musiałby po czymś takim popełnić
seppuku. W końcu przyjeżdża, motorniczy wysiada i … zapala papierosa wdając się
w głośną rozmowę z konduktorem. 10 min później ruszamy, a po następnych 15
min nie dotarliśmy nawet do następnego przystanku. Przed nami zator. Przyczyna - kieszonkowcy. Policja
zatrzymała ruch i legitymuje wszystkich pasażerów. Porzuciliśmy nadzieje transportowe, wysiedlismy w połowie i
poszliśmy na kawę.
Wybraliśmy inną linię (co nie jest łatwe, bo nigdzie nie jest oznaczone skąd i dokąd jedzie dany tramwaj) i jedziemy dalej – w końcu od Belem, do
którego zmierzamy dzieli nas tylko 5 przystanków. 2 przystanki dalej stoimy, a na
środku torowiska karetka. I tak sobie stoimy. Jak już ruszyliśmy to
przystanek dalej stoimy, bo ktoś źle zaparkował. I tak sobie stoimy. Statystyka.
Dystans 6 przystanków w 2 h. W tramwaju układ znany z puszki sardynek.
Chcieliśmy wysiąść pod Se, ale niestety nie udało się dosięgnąć guzika i dotrzeć
do drzwi.
W drodze powrotnej chcieliśmy skorzystać z windy – kolejka na 30 min
stania, albo wagonika – motorniczy poszli na papierosa i nie wrócili. Podsumowując.
Transport publiczny w Lizbonie jest tani, ale nie nadaje się do użycia.
To jak się przemieszczać. Rowerem albo…
Komentarze
Prześlij komentarz