Już lądując w Atenach poczuliśmy klimat Grecji. Czyli
sjestę. Tu nie można się spieszyć ani denerwować. W dwie godziny od wylądowania
mieliśmy już bagaż, samochód i byliśmy gotowi do drogi. Peloponez czeka.
Na początek kilka ciekawostek. Nazwa Grecja pochodzi od
Graikos – jak nazywano przybyszów z półwyspu, którzy osiedlili się w Cesarstwie
Rzymskim. Ciekawe czemu taka nazwa 😊. W czasach
antycznych była to Hellada – czyli grupa państw-miast posługujących się
zbliżonym językiem, w II w p.n.e została podbita przez Cesarstwo Rzymskie,
następnie włączona do Bizancjum, żeby w końcu zostać częścią Państwa
Osmańskiego. Dopiero w XIX wieku Grecja uzyskała niepodległość. I jaki efekt? Niewiele osób kojarzy coś z sztuki Bizancjum, o kulturze
osmańsko-tureckiej mówi się jeszcze mniej, za to mity greckie pochłaniamy od
najmłodszych lat – do wyboru od Disneya po Sofoklesa.
Pierwszy przystanek – Korynt.
Miasto znane historycznie głównie z listów św. Pawła,
którego bardzo poruszał styl życia mieszkańców. Na tyle, że na kilka lat
tu zamieszkał, a gdy już się wyprowadził to spłodził sporo listów do Koryntian. Św. Pawła wprawdzie już brak, lecz określenie „córy Koryntu”
wciąż jest w użyciu. Liczyliśmy bardziej na Las Vegas, a zobaczyliśmy raczej Liverpool.
Położony nad wąziutkim pasmem lądu oddzielającym Morze Jońskie i Egejskie, Korynt był
głównym portem przeładunkowym. Już Neron chciał przekopać tu kanał, ale udało się to dopiero Brytyjczykom w XIX w. Nie nacieszyli się nim długo. W swoim obecnym
kształcie jest za wąski zarówno dla transportowców jak i dużych statków
wycieczkowych, które nadal muszą nadkładać 200 mil na trasie między Włochami a
Turcją. Jest głównie atrakcją turystyczną i małym szlakiem handlowym. Zastanawia
mnie, czy geograficznie po przekopaniu kanału Peloponez nadal jest półwyspem czy
formalnie stał się wyspą. Niezależnie od zastosowania wykopana dziura, a
zwłaszcza jej głębokość, robi wrażenie. Wokół mostu łączącego brzegi wyrosło
morze straganów z pamiątkami, duże fast food’y z kebabem obsługujące autokary z
turystami i stada żebraków - jednym słowem Korynt i nic się nie zmienia.
Za kanałem leży spore przemysłowo handlowe miasto. Wystarczyło
za to odjechać kilka kilometrów, by na wąskie dróżce pełnej owiec znaleźć
fantastyczną tawernę. Biały domek z błękitnymi okiennicami obrośnięty
winoroślą, przed nim kilka stolików, właściciel słabo mówiący po angielsku, za to świetnie znający swoje menu.
Dostaliśmy jagnię z pieca, makaron z pomidorami, sałatkę z grillowanym kozim
serem, lody i wspaniałe domowe wino. Witajcie w Helladzie. Po takim posiłku
potrzebna jest sjesta.
Komentarze
Prześlij komentarz