Po kilku dniach biegania po świątyniach postanowiliśmy odpocząć i skorzystać z tradycyjnej japońskiej gościnności. Do tego celu wybraliśmy się do onsenu. Pociągiem dotarliśmy do miejscowości Kinosaki, lokalnego odpowiednika naszej Rabki. Kinosaki jest położone w górach, ze szczytu góry Dashi, na którą wspina się malowniczą ścieżką wśród buddyjskich świątyń i cmentarzy, roztacza się wspaniały widok na morze Japońskie, ale nikt tu nie przyjeżdża, żeby wspinać się na szczyty.
Natychmiast po opuszczeniu stacji otrzymaliśmy plan miasta z zaznaczonymi łaźniami publicznymi i informacją jak nosić yukatę (szlafroko-piżamę), a po całym mieście roznosił się stukot chodaków.
Pierwsza informacja - onsen to nie SPA. Słowo to oznacza gorące źródła. Japończycy uwielbiają moczyć się w gorącej wodzie. W każdym domu jest głęboka (chociaż krótka) wanna, w każdym mieście jest łaźnia publiczna, a w każdym gorącym źródle tłum japończyków. Źródła w Kinosaki mają bardzo wysoką temperaturę, o czym szybko się przekonaliśmy. Jedną z lokalnych przekąsek są jajka gotowane w świeżo tryskającej wodzie. Każdy może je sobie samodzielnie przyrządzić w kilku punktach miasteczka. Jajka w woreczku wiesza się na kracie, a samemu podczas gotowania moczy się nogi w sadzawce obok.
Zanim jednak dodarliśmy do onsenu przyszło nam zakwaterować się w ryokanie. Jest to tradycyjny hotel, ma dwa piętra, papierowe ściany, pokoje wyłożone tatami i japońską gościnność.
Właściciel wybiegł nam na przywitanie, kłaniając się w pas i zalewając nas potokiem słów, przy czym tylko co dziesiąte było po angielsku. Zabrano nam walizki i buty, zaprowadzono do pokoju, gdzie zaserwowano na podłodze herbatę z ciasteczkiem i wręczono dużą ilość odzieży przepraszając, że może nie być w naszym rozmiarze. Fakt, Tomek nieco wystaje ponad przeciętny wzrost Japończyka, więc i odzież miał przykusawą.
Po herbacie przyszła pora na zmianę ubrania. Między onsenami porusza się w specjalnym stroju zwanym yukatą. Zakłada się ją na bieliznę zawijając najpierw prawą, a potem lewą stronę. Yukata lub kimono zawinięte na odwrót jest strojem "do trumny" i może budzić emocje na ulicy. Następnie przewiązuje się pasem obi - kobiety w pasie a mężczyźni w biodrach. Na yukatę zarzuca się kamizelkę chroniącą przez zimnem a na stopy wkłada dwupalczaste skarpetki tabi i rustyklane, drewniane klapki na koturnach. Całość stroju uzupełniona jest gustownym plecionym koszyczkiem na ręczniki. Dziewczyny dostały śliczne, malowane kimona. Ubranie się zajęło nam dobre pół godziny i kilka stanów przedzawałowych u gospodarzy. Najpierw na dole pojawiła się Ewa w kimono założonym na coś co wziełam za yukatę, a okazało się być piżamą. Potem Tomek ubrany po damsku, czyli z pasem nie w tym miejscu, a na końcu ja z obi zawiązanym tak, jak mnie nauczono na lekcjach wschodnich sztuk walki, co było bardzo niestosowne w tych okolicznościach. Wreszcie wcisneli nas w klapki i wypchneli do gorących źródeł.
Jeśli spodziewacie się wrażeń jak z term w Białce to będziecie zaskoczeni. Główną atrakcją onsenu są klasyczne łaźnie publiczne. Na wejściu należy zostawić buty, a potem trafić za właściwą zasłonkę - panie za czerwoną, panowie za niebieską. Nie ma publicznych łaźni koedukacyjnych - do takich atrakcji można sobie wynająć prywatną w ryokanie. W szatni rozbieramy się do naga i z maleńkim ręczniczkiem wchodzimy do sali. Pierwsza rzecz, z której należy skorzystać to prysznic. Stanowiska są pod każdą ścianą, a przed prysznicem stoi krzesełko i miska. Namydlamy się siedząc na krzesełku i spłukujemy przy pomocy wody z miski. Dużo osób korzysta z okazji i w misce robie pranie bielizny. Gdy już jesteśmy czyści, spinamy włosy i majestatycznie wchodzimy do wody. Wskoczyć się nie da, bo niestety parzy - temperatura praktycznie zawsze jest powyżej 40 stopni. W wodzie nie może zamoczyć się nic oprócz czystego ciała, więc malutki ręczniczek zostawiamy na brzegu albo wzorem Japonek trzymamy na głowie.
W każdym onsenie jest duża łaźnia, czyli malutki basen (max 2x3m) głebokości wanny tak, że siedząc na dnie jesteśmy zanurzeni po szyję. W większości jest też mniejszy basen na świeżym powietrzu z nieco chłodniejszą wodą. Mieliśmy okazję skorzystać z łaźni z widokiem na wodospad, na kapliczkę oraz na najwyższym piętrze (czyli drugim) najwyższego budynku w mieście z widokiem na góry. O ile wewnętrzna, duża łaźnia służy do wyparzenia się i odchodzą w niej ploteczki i śmiechy, o tyle zewnętrzna jest bardziej nastawiona na relaks w ciszy i medytację. Wystrój każdej łaźni jest inny: od kafelków w stylu późny Gierek, po wspaniałe kamienne groty i bambusowe pałace. W niektórych łaźniach są też sauny - głównie parowe i aromatyczne. Co ciekawe, nie ma zimnej wody, więc wychodząc z sauny lub basenu jedyną formą ostudzenia się jest stać na powietrzu i ziajać jak pies. Tylko turyści spędzają w basenie dużo czasu. Japończycy najwięcej czasu poświęcają na umycie się, wchodzą potem do wrzątku na kilka minut i wychodzą z łaźni.
Samo wyjście również trochę zajmuje. Każda Japonka wyciąga koszyczek z różnymi kremami i zaczyna nakładać je po kolei na wszystkie części ciała. Następnie wskakuje w yukatę, łapie koszyczek i już jej nie ma.
O różnych porach dnia można spotkać różne osoby. Rano są to przeważnie staruszki, które traktują to leczniczo i po wygrzaniu się w źródłach zaczynają sobie przyklejać różnego rodzaju plastry i wcierać ostro pachnące maści. W południe onseny są puste, spotkaliśmy tam tylko kilka osób medytujących na kamieniach, ale zasadniczo można mieć wtedy łaźnię dla siebie. Popołudniu do onsenu wpadają rodziny z małymi dziećmi. Co ciekawe matki nie mają żadnych skrupułów wrzucając 2-letnie brzdące to tego ukropu. Wieczór to czas dla ludzi młodych. W większości są to grupki, które przyjechały na krótki wypad ze znajomymi.
Pierwsza łaźnia była dla nas sporym stresem, ale potem się oswoiliśmy z rytuałem i zaliczyliśmy wszystkie 7 publicznych łaźni w Kinosaki. Poniekąd było to koniecznością ponieważ nasz ryokan nie dysponował własną łazienką. W lokalu były wspólne toalety, prywatne umywalki i ani jednego prysznica. W sumie po co, skoro pubiczne łaźnie z nieograniczonym dostępem były w budynku obok.
Sam ryokan i japońskie zwyczaje też są ciekawe. Powierzchnie mieszkalną w Japonii mierzy się w tatami. Jest to bambusowa mata uniwersalnego rozmiaru (tak na oko 1mx2m), którą jest wyłożona podłoga. O tatami się dba, nie wolno po nim chodzić w butach ani ciągnąć walizek. Pokój jest otoczony przesuwanymi ścianami z nawoskowanego papieru. Za nimi znajduje się przestrzeń wykorzystywana jako schowek i dopiero z tyłu jest drewniana ściana z oknami. Wbrew pozorom w pokoju jest bardzo jasno. W ciągu dnia w pokoju rozstawiony jest tylko niski stolik i krzesła bez nóg. Na noc meble są zwijane, a na ziemi lądują futony czyli specjalne materace. Baliśmy się spania na podłodze, ale futony są bardzo miękkie i wygodne.
Klasyczny ryokan oferuje nocleg z wyżywieniem w formie HB. I już przy kolacji było pierwsze zderzenie kultur. Nasz wieczorny posiłek za każdym razem składał się z 11 dań - na szczęście niewielkich, więc nie było tak źle jak podczas wigili. Gorzej, że część z tych dań trzeba było samemu przygotować. Obsługa nie mówiła ani słowa po angielsku, ale bardzo starała się nam pokazać jak ugotować tofu, usmażyć ośmiornicę i grillować wołowinę. Spożycie kraba też nie było proste. Wyzwaniem była konsumpcja jajka z płynnym żółtkiem przy użyciu pałeczek. Do końca nie jesteśmy przekonani, że zjedliśmy wszystko zgodnie ze sztuką, ale nam smakowało. Niestety nie wiemy co jedliśmy. Na śniadaniu sytuacja była dość zbliżona, tylko dań na szczęście mniej. Częścią wspólną posiłków był ryż i zupa - rano miso, a wieczorem katsu.
Kinosaki jest słynne ze swoich krabów. Podobno najlepsze są zimą, ale te które dostaliśmy były fantastyczne. Kolejną dumą narodową jest wołowina z pobliskiego Kobe. Podobno masują tam krowy, bo szczęśliwe dają najlepszą wołowinę. Kroją ją w cieniutkie plasterki. Nie zachwyciła mnie, ale może dlatego, że była gotowana albo grilowana, a ja jestem fanką tatara i krwistych steków. Kolejna obowiązkowe na liście są ryby i potwory z mackami. Surowe, w cienkich plasterkach serwowane z sałatą jako sashimi, grube plastry na ryżu jako nigiri, klasycznie wepchniete w rolki z wodorostów jako sushi. Ale też w wersji smażonej, suszonej, wędzonej a nawet kiszonej.
Savior vivre po Japońsku:
Natychmiast po opuszczeniu stacji otrzymaliśmy plan miasta z zaznaczonymi łaźniami publicznymi i informacją jak nosić yukatę (szlafroko-piżamę), a po całym mieście roznosił się stukot chodaków.
Pierwsza informacja - onsen to nie SPA. Słowo to oznacza gorące źródła. Japończycy uwielbiają moczyć się w gorącej wodzie. W każdym domu jest głęboka (chociaż krótka) wanna, w każdym mieście jest łaźnia publiczna, a w każdym gorącym źródle tłum japończyków. Źródła w Kinosaki mają bardzo wysoką temperaturę, o czym szybko się przekonaliśmy. Jedną z lokalnych przekąsek są jajka gotowane w świeżo tryskającej wodzie. Każdy może je sobie samodzielnie przyrządzić w kilku punktach miasteczka. Jajka w woreczku wiesza się na kracie, a samemu podczas gotowania moczy się nogi w sadzawce obok.
Zanim jednak dodarliśmy do onsenu przyszło nam zakwaterować się w ryokanie. Jest to tradycyjny hotel, ma dwa piętra, papierowe ściany, pokoje wyłożone tatami i japońską gościnność.
Właściciel wybiegł nam na przywitanie, kłaniając się w pas i zalewając nas potokiem słów, przy czym tylko co dziesiąte było po angielsku. Zabrano nam walizki i buty, zaprowadzono do pokoju, gdzie zaserwowano na podłodze herbatę z ciasteczkiem i wręczono dużą ilość odzieży przepraszając, że może nie być w naszym rozmiarze. Fakt, Tomek nieco wystaje ponad przeciętny wzrost Japończyka, więc i odzież miał przykusawą.
Po herbacie przyszła pora na zmianę ubrania. Między onsenami porusza się w specjalnym stroju zwanym yukatą. Zakłada się ją na bieliznę zawijając najpierw prawą, a potem lewą stronę. Yukata lub kimono zawinięte na odwrót jest strojem "do trumny" i może budzić emocje na ulicy. Następnie przewiązuje się pasem obi - kobiety w pasie a mężczyźni w biodrach. Na yukatę zarzuca się kamizelkę chroniącą przez zimnem a na stopy wkłada dwupalczaste skarpetki tabi i rustyklane, drewniane klapki na koturnach. Całość stroju uzupełniona jest gustownym plecionym koszyczkiem na ręczniki. Dziewczyny dostały śliczne, malowane kimona. Ubranie się zajęło nam dobre pół godziny i kilka stanów przedzawałowych u gospodarzy. Najpierw na dole pojawiła się Ewa w kimono założonym na coś co wziełam za yukatę, a okazało się być piżamą. Potem Tomek ubrany po damsku, czyli z pasem nie w tym miejscu, a na końcu ja z obi zawiązanym tak, jak mnie nauczono na lekcjach wschodnich sztuk walki, co było bardzo niestosowne w tych okolicznościach. Wreszcie wcisneli nas w klapki i wypchneli do gorących źródeł.
Jeśli spodziewacie się wrażeń jak z term w Białce to będziecie zaskoczeni. Główną atrakcją onsenu są klasyczne łaźnie publiczne. Na wejściu należy zostawić buty, a potem trafić za właściwą zasłonkę - panie za czerwoną, panowie za niebieską. Nie ma publicznych łaźni koedukacyjnych - do takich atrakcji można sobie wynająć prywatną w ryokanie. W szatni rozbieramy się do naga i z maleńkim ręczniczkiem wchodzimy do sali. Pierwsza rzecz, z której należy skorzystać to prysznic. Stanowiska są pod każdą ścianą, a przed prysznicem stoi krzesełko i miska. Namydlamy się siedząc na krzesełku i spłukujemy przy pomocy wody z miski. Dużo osób korzysta z okazji i w misce robie pranie bielizny. Gdy już jesteśmy czyści, spinamy włosy i majestatycznie wchodzimy do wody. Wskoczyć się nie da, bo niestety parzy - temperatura praktycznie zawsze jest powyżej 40 stopni. W wodzie nie może zamoczyć się nic oprócz czystego ciała, więc malutki ręczniczek zostawiamy na brzegu albo wzorem Japonek trzymamy na głowie.
W każdym onsenie jest duża łaźnia, czyli malutki basen (max 2x3m) głebokości wanny tak, że siedząc na dnie jesteśmy zanurzeni po szyję. W większości jest też mniejszy basen na świeżym powietrzu z nieco chłodniejszą wodą. Mieliśmy okazję skorzystać z łaźni z widokiem na wodospad, na kapliczkę oraz na najwyższym piętrze (czyli drugim) najwyższego budynku w mieście z widokiem na góry. O ile wewnętrzna, duża łaźnia służy do wyparzenia się i odchodzą w niej ploteczki i śmiechy, o tyle zewnętrzna jest bardziej nastawiona na relaks w ciszy i medytację. Wystrój każdej łaźni jest inny: od kafelków w stylu późny Gierek, po wspaniałe kamienne groty i bambusowe pałace. W niektórych łaźniach są też sauny - głównie parowe i aromatyczne. Co ciekawe, nie ma zimnej wody, więc wychodząc z sauny lub basenu jedyną formą ostudzenia się jest stać na powietrzu i ziajać jak pies. Tylko turyści spędzają w basenie dużo czasu. Japończycy najwięcej czasu poświęcają na umycie się, wchodzą potem do wrzątku na kilka minut i wychodzą z łaźni.
Samo wyjście również trochę zajmuje. Każda Japonka wyciąga koszyczek z różnymi kremami i zaczyna nakładać je po kolei na wszystkie części ciała. Następnie wskakuje w yukatę, łapie koszyczek i już jej nie ma.
O różnych porach dnia można spotkać różne osoby. Rano są to przeważnie staruszki, które traktują to leczniczo i po wygrzaniu się w źródłach zaczynają sobie przyklejać różnego rodzaju plastry i wcierać ostro pachnące maści. W południe onseny są puste, spotkaliśmy tam tylko kilka osób medytujących na kamieniach, ale zasadniczo można mieć wtedy łaźnię dla siebie. Popołudniu do onsenu wpadają rodziny z małymi dziećmi. Co ciekawe matki nie mają żadnych skrupułów wrzucając 2-letnie brzdące to tego ukropu. Wieczór to czas dla ludzi młodych. W większości są to grupki, które przyjechały na krótki wypad ze znajomymi.
Pierwsza łaźnia była dla nas sporym stresem, ale potem się oswoiliśmy z rytuałem i zaliczyliśmy wszystkie 7 publicznych łaźni w Kinosaki. Poniekąd było to koniecznością ponieważ nasz ryokan nie dysponował własną łazienką. W lokalu były wspólne toalety, prywatne umywalki i ani jednego prysznica. W sumie po co, skoro pubiczne łaźnie z nieograniczonym dostępem były w budynku obok.
Sam ryokan i japońskie zwyczaje też są ciekawe. Powierzchnie mieszkalną w Japonii mierzy się w tatami. Jest to bambusowa mata uniwersalnego rozmiaru (tak na oko 1mx2m), którą jest wyłożona podłoga. O tatami się dba, nie wolno po nim chodzić w butach ani ciągnąć walizek. Pokój jest otoczony przesuwanymi ścianami z nawoskowanego papieru. Za nimi znajduje się przestrzeń wykorzystywana jako schowek i dopiero z tyłu jest drewniana ściana z oknami. Wbrew pozorom w pokoju jest bardzo jasno. W ciągu dnia w pokoju rozstawiony jest tylko niski stolik i krzesła bez nóg. Na noc meble są zwijane, a na ziemi lądują futony czyli specjalne materace. Baliśmy się spania na podłodze, ale futony są bardzo miękkie i wygodne.
Klasyczny ryokan oferuje nocleg z wyżywieniem w formie HB. I już przy kolacji było pierwsze zderzenie kultur. Nasz wieczorny posiłek za każdym razem składał się z 11 dań - na szczęście niewielkich, więc nie było tak źle jak podczas wigili. Gorzej, że część z tych dań trzeba było samemu przygotować. Obsługa nie mówiła ani słowa po angielsku, ale bardzo starała się nam pokazać jak ugotować tofu, usmażyć ośmiornicę i grillować wołowinę. Spożycie kraba też nie było proste. Wyzwaniem była konsumpcja jajka z płynnym żółtkiem przy użyciu pałeczek. Do końca nie jesteśmy przekonani, że zjedliśmy wszystko zgodnie ze sztuką, ale nam smakowało. Niestety nie wiemy co jedliśmy. Na śniadaniu sytuacja była dość zbliżona, tylko dań na szczęście mniej. Częścią wspólną posiłków był ryż i zupa - rano miso, a wieczorem katsu.
Kinosaki jest słynne ze swoich krabów. Podobno najlepsze są zimą, ale te które dostaliśmy były fantastyczne. Kolejną dumą narodową jest wołowina z pobliskiego Kobe. Podobno masują tam krowy, bo szczęśliwe dają najlepszą wołowinę. Kroją ją w cieniutkie plasterki. Nie zachwyciła mnie, ale może dlatego, że była gotowana albo grilowana, a ja jestem fanką tatara i krwistych steków. Kolejna obowiązkowe na liście są ryby i potwory z mackami. Surowe, w cienkich plasterkach serwowane z sałatą jako sashimi, grube plastry na ryżu jako nigiri, klasycznie wepchniete w rolki z wodorostów jako sushi. Ale też w wersji smażonej, suszonej, wędzonej a nawet kiszonej.
Savior vivre po Japońsku:
- Na kolację przychodzisz w yukacie, na śniadanie już niekoniecznie. (Uwaga na długie rękawy, wpadają do sosów!)
- Gdy nie jesz, pałeczki powinny leżeć na podstawce.
- Nie wymachuj pałeczkami.
- Zupę wypij prosto z miski.
- Uważaj, żeby nie pomylić miski na ryż z czarką na herbatę - szersza z dwóch na stole jest na ryż.
- Sushi macza się w sosie sojowym tylko z jednej strony, nigiri też. Tej z rybą, a nie z ryżem.
- Zielona herbata na zakończenie śniadania, do pozostałych posiłków Oolong.
- Gorący ręcznik jest do wytarcia rąk przed posiłkiem.
- Białemu człowiekowi wybaczają, gdy zrozpaczony i głodny je palcami.
Komentarze
Prześlij komentarz