Przyjechaliśmy nieprzygotowani. Po prostu grupa turystów w
krótkich spodenkach nieznająca zasad imprezy. Trudno się dziwić, że gdy
próbowaliśmy wejść na trybuny lokaj przy wejściu obrzucił nas krytycznym
spojrzeniem i poinformował, że bez zaproszenia to sobie możemy śledzić zmagania z trawnika wzdłuż
brzegu. Tam zresztą też nie było łatwo znaleźć miejsce.
Tłum mężczyzn w pasiastych wdziankach i dam z
kapeluszami jak koła od wozu rozłożył kocyki, krzesełka, leżaki i rozpoczął
piknik. Rodzaj pasków na garniturze pozwalały zidentyfikować, którą uczelnię
dany kibic ukończył – trzeba naprawdę być dumnym z uczelni, żeby włożyć coś
takiego. W koszyczkach piknikowych były kanapki, jajka, marchewki (prawdopodobnie
ugotowane), no i oczywiście szampan – a przynajmniej wino musujące. Zapasy Prosecco
w lokalnych sklepach zostały wykupione, o czym przekonaliśmy się, gdy wstąpiliśmy
po cydr. Na szczęście cydru nikt na regatach nie pije, więc zostało więcej dla
nas.
Jak to w przypadku wyścigów bywa, linia mety cieszyła się
dużo większym zainteresowaniem niż linia startu' więc blisko punktu startowego
udało nam się znaleźć komfortowe miejsce i rozłożyć obóz.
Regaty toczą się przez cały sezon, a latem w finałach startują już tylko ci, co przetrwali. Finały
też nie są krótkie – trwają przez cały dzień, z podziałem na drużyny
męskie/żeńskie/mieszane i oczywiście ilość wioślarzy i sterników w drużynie. Drużyny
spoza Wielkiej Brytanii startują osobno – możliwe, że nie są w stanie dogonić
lokalesów. Prawdziwi fani rozpoznają
swoje drużyny, nam była potrzebna rozpiska. Co 15 minut z punktu startowego
wyruszają dwie załogi. Gdy wioślarze mijają twój punkt, co trwa około 30 sekund, wypada wstać, pokrzyczeć, po czym można spokojnie wrócić do picia szampana. Za wioślarzami
płynie łódka z drużyną sędziów, komentującą i podającą międzyczasy.
Fakt, że są regaty nie oznacza, że Tamiza jest zamknięta dla
ruchu. Wszystko od statków wycieczkowych z orkiestrą po małe łódki flisackie
nadal pływa wzdłuż i w poprzek.
Przyjemnie było popatrzeć na wioślarzy, ale prawdziwy sport
zaczął się dopiero potem. Henley jest XII wiecznym miasteczkiem. Zabudowa to budynki
w stylu Regencji ustawione wzdłuż dróg, których szerokość i układ wyznaczyły
wozy w średniowieczu. Miejsce w restauracji, kawiarni a nawet barze podczas regat trzeba
rezerwować z rocznym wyprzedzeniem. Obserwując zażartą walkę na drodze postanowiliśmy
przedłużyć nasz pobyt w Henley do wieczora. Kupiliśmy lody i poszliśmy zwiedzić
muzeum „O czym szumią wierzby”.
Komentarze
Prześlij komentarz